Sklepowe pułapki, część druga. Wiedz, co jesz

Pewnie słyszałyście nieraz porzekadło, że kiedyś dobry rzeźnik był w stanie z dwóch kilogramów mięsa przygotować kilogram szynki, obecnie natomiast z jednego kilograma mięsa wyczarowuje kilka kilogramów szynki… A może raczej wyrobu szynkopodobnego? Niestety. Postęp technologiczny odciska swe piętno na wyrobach spożywczych. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy, co tak naprawdę jemy. Trzeba się czasem natrudzić, by rozszyfrować skład produktów. Idąc na zakupy, warto mieć świadomość, że wyroby firmy ogólnie postrzeganej jako solidna, dobra marka, wcale nie muszą być najwyższej jakości. Nie dotyczy to wyłącznie branży spożywczej, ale i jakiejkolwiek innej – choćby obuwniczej, o czym niedawno boleśnie przekonała się jedna internautka… Postaram się obalić kilka mitów i ostrzec przed pewnymi nieczystymi zagraniami producentów. Uzbrojone w taką wiedzę, bardziej krytycznie będziemy spoglądać na towar ustawiony na sklepowych regałach.

Miej oczy szeroko otwarte na wyroby “produktopodobne”

To, że jakiś karton stoi pomiędzy mlekiem Łaciate a Białe Wapń i kusi niską ceną nie znaczy, że też zawiera mleko. Przeczytaj skład produktów na tej samej półce, a zdziwisz się, jak wielkie mogą być między nimi różnice.

Swego czasu hitem w sieci było krążące m.in. na Wykopie zdjęcie przedstawiające Łąkowe 3,2%. No właśnie, “łąkowe”, ale…co? Produkt do złudzenia przypominał karton z mlekiem, szkopuł polegał na tym, że był to produkt owszem, zawierający odtłuszczone mleko w 96,8%, jednak 3,2% tłuszczu z nazwy brało się z dodatku TŁUSZCZU ROŚLINNEGO. Gdy sprawa została nagłośniona, wytwórca szybko zmienił szatę graficzną – i tak powstał Napój Łąkowy. Przy czym napis “napój” był o wiele mniejszy od “łąkowy” – igrek w dodatku dzięki zastosowaniu graficznego zawijasa do złudzenia przypominał literę “e”, więc klienci przyzwyczajeni do starego wyglądu dalej byli przekonani, że kupują Łąkowe… “mleko”.

Przykładów można by mnożyć, jednak tego typu oszustwa bardzo często mają miejsce w przypadku właśnie branży mleczarskiej. Do kanciarstwa posunęła się nawet Mlekovita. Innym znanym przypadkiem są “masła” Juhas Ekstra, Osełkowe, Śmietankowe… Więcej w nich jest margaryny, niż masła. Co na to poradzić?

Skład produktów ma znaczenie – w składzie tkwi siła

I dlatego powinnyśmy zawsze go czytać, czytać i jeszcze raz CZYTAĆ!

Należy mieć na uwadze, że składnik, który pojawia się na początku listy, jest składnikiem głównym danego produktu (ogólna zasada brzmi: unikajmy wszystkiego, co na pierwszym miejscu ma cukier i sól… A już szczególnie tego, co zawiera dużą ilość syropu fruktozowo-glukozowego!). Ma to szczególne znaczenie m.in. przy wyborze smacznego ketchupu – im więcej gramów pomidorów zużyto na przygotowanie 100g ketchupu, tym lepiej – bo tym bliżsi jesteśmy jedzenia prawdziwego ketchupu 😉

Wiedz, co jesz. Jak skład produktów wpływa na domowe finanse? Blog Kobiece Finanse

Sztandarowym przykładem anty-wartościowego produktu jest dla mnie jednak jeden z najtańszych produktów dostępnych w “Biedrze”. W ofercie tego marketu znaleźć można mięso mielone 500g z indyka, które kosztuje ok.5zł. Wystarczy poczytać etykietę, by przekonać się, ile jest w tym produkcie faktycznie mięsa w mięsie – niewiele ponad połowa!

W przypadku wędlin, warto zwrócić uwagę na procentową zawartość tzw. mięsa oddzielanego mechanicznie. Najlepiej, by MOMu w ogóle w składzie nie było – wtedy mamy pewność, że trzymamy w ręku wędlinę. Jednak czym jest owe ustrojstwo? Tak naprawdę jest to zmielona mieszanka rzeźniczych odpadów: skór, ścięgien, chrząstek, szpiku, piór, gałek ocznych… Do tego wystarczy dorzucić odpowiednie barwniki oraz polepszacze smaku i zapachu i voila! Możemy dodawać nasz perfekcyjnie spreparowany wypełniacz do pasztetów, parówek, konserw…

Jeśli ktoś jest wyjątkowo pozbawionym skrupułów skurczybykiem, to doda to obrzydlistwo nawet do jedzenia dla niemowląt. Mielonka z MOM przypomina z wyglądu mięso, ale zawiera mało wartościowych składników odżywczych, a masę tłuszczu  (jak wiadomo, chemia z pasz i hormony najlepiej osadzają się w kościach i tłuszczach – same więc trafiają tu rarytasy!). Dzięki temu jest… No właśnie – tania, a jej dodawanie, gdzie popadnie, to dla producentów żywności spore oszczędności.

Od tego nie da się uciec – jeśli chcemy kupić wysokiej jakości mięso, to musimy za nie odpowiednio dużo zapłacić i nie ma zmiłuj się. Same odpowiedzcie sobie na pytanie, co się bardziej opłaca w dłuższej perspektywie – kupować byle co za 5zł, faszerować się chemią i na stare lata cierpieć na przewlekłe schorzenia, które leczyć trzeba kosmicznie drogimi medykamentami, czy jednak zapłacić 15zł za mielonego indyka i cieszyć się zdrowiem? Chyba jednak wolę pozornie dopłacić do interesu…

Cena a jakość – tanie przeważnie mierne

Z obrzydzeniem myślicie teraz o mięsie i macie głębokie postanowienie, by przerzucić się na ryby? Uwaga, tutaj także producenci zastawili sidła. Szczególnie, gdy sięgacie po mrożonki. Często ryby mrożone są nieświeże (lub wielokrotnie rozmrażane i mrożone ponownie, co jest wręcz zaproszeniem do rozwoju bakterii), mało tego: nierzadko na opakowaniach waga faktyczna produktu jest zawyżona, bo tak naprawdę płacimy za glazurę – czyli zamrożoną wraz z rybą wodę. Świeżość ryby na stoiskach najłatwiej zaś poznać po tym – i tu paradoks – że nie daje nam po nosie rybą. Charakterystyczny rybi zapach powstaje bowiem wskutek rozkładu rybiego tłuszczu. Im bardziej jest on intensywny, tym większa nasza pewność, że rybka leży stanowczo za długo na wystawie.

Od kilku lat obserwuję ponadto z pewną trwogą niesłabnącą popularność w Polsce chyba najgorszej ryby, jaką można sobie zaserwować – pangi. Jest bardzo tania i stąd zapewne jej rynkowy sukces, gdy jednak człowiek się dowie o rybci co nieco – to sama nie wiem, co gorsze – liche parówki składające się w 80% z MOM, czy panga w panierce? Bo panga, podobnie zresztą jak niewiele jej ustępująca tilapia, naszemu organizmowi nic nie daje, oprócz całego zestawu substancji niepożądanych. Jak ktoś lubi – jego sprawa; osobiście wolę płacić za jakość, a nie byle co, co w dodatku jest szkodliwe.

Tyle na dzisiaj z mojej strony, aczkolwiek nie jest to jeszcze koniec rozrachunku ze sklepowymi niebezpieczeństwami. Oczywiście, w najbliższym czasie pojawi się kontynuacja cyklu 🙂 jeśli uważacie, że warto byłoby w tym temacie poruszyć jeszcze jakąś kwestię – dajcie mi proszę śmiało znać. A może ostatnio zdarzyło Wam się kupić jakiś wielki bubel, za który trzeba było słono zapłacić? Podzielcie się doświadczeniami, niech Wasza historia stanowi ostrzeżenie dla innych kupujących.

Życzę miłego weekendu i smacznych, świadomie skomponowanych i zdrowych posiłków 🙂

Podobał Ci się ten wpis? Uważasz go za przydatny? Chcesz mnie wesprzeć?
Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielisz się nim ze znajomymi!
Nieco niżej znajdziesz przyciski do udostępniania artykułu w różnych serwisach internetowych. Dla Ciebie to jeden klik, który trwa chwilę, a dla mnie szansa na dotarcie z wartościowymi treściami do nowych odbiorców 🙂 DZIĘKUJĘ!

Zapraszam Cię też do polubienia bloga Kobiece Finanse na Facebooku oraz śledzenia go na Twitterze lub obserwowania na Instagramie. Jestem również obecna na platformie Pinterest.

Najbardziej zachęcam jednak do zapisania się na mój newsletter. Wtedy zawsze będziesz na bieżąco z nowymi wpisami, ciekawostkami, wartymi odnotowania wydarzeniami i poradami 🙂

Absolwentka germanistyki oraz informatyki i ekonometrii. Propagatorka idei edukacji finansowej. Pomaga kobietom zdobyć pewność siebie w obchodzeniu się z pieniędzmi, wspiera je w budowaniu własnej stabilności i niezależności finansowej. Autorka poradników "Pieniądze dla Pań" oraz "Kariera dla Pań". Zawodowo związana z branżą IT, gdzie pracowała jako twórczyni stron internetowych, kierowniczka projektów, scrum master i dyrektorka finansowa.

3 komentarze do “Sklepowe pułapki, część druga. Wiedz, co jesz”

Dodaj komentarz