Ostatnio bardzo dużo ćwiczę, coby odpowiednio przygotować się do wyjazdu w Alpy. Na początku marca pojechaliśmy z moim lubym w ramach treningu do czeskiego Pecu i uświadomiłam sobie, że muszę wzmocnić nogi. Bardzo szybko mi się męczyły. Nie wiem, czy to kwestia nowych butów narciarskich i zbyt mocnego ucisku na łydki, czy kiepskiego śniadania tego dnia. Zaspaliśmy, więc w pośpiechu zjedliśmy byle co, tj. kulki czekoladowe z mlekiem, czyli “paliwo” na jazdę na nartach w sumie wynosiło zero… Dostałam w pewnym momencie takiego drżenia mięśni, że stwierdziłam: o nie, trzeba porządnie potrenować nogi.
Tak więc przysiady, wypady, cross-trainer i stepper towarzyszą mi praktycznie codziennie. Do tego dieta bogata w magnez i potas, o wysokiej zawartości białka. Z ciekawości zawitałam nawet do salonu z urządzeniem będącym połączeniem sauny na podczerwień z orbitrekiem, tzw. Power Slim Active oraz z jeźdźcem fitness. Na owym “pałerslimie” można dzięki zamontowanemu monitorowi oglądać filmy podczas ćwiczeń. Pani z obsługi puściła mi akurat to, co było pod ręką – polski serial.
Padło na “Przepis na życie”. Ot, serial momentami wkurzający, momentami żenujący… Ale lekki, nie wymagający wytężonej pracy szarych komórek i dzięki temu w sam raz na oglądanie podczas ćwiczeń. W normalnych warunkach pewnie bym trzasnęła czymś w ekran.
Jednak podczas oglądania tego filmidła coś mi przeszkadzało, nie dawało spokoju. Nie potrafiłam zidentyfikować przyczyny. Dopiero po powrocie do domu uświadomiłam sobie, co mi w nim nie grało. Otóż dotarło do mnie, że serial ten to jeden wielki product placement.
Gdy następnym razem poszłam poćwiczyć do tego salonu, poprosiłam o puszczenie mi kolejnego odcinka. I faktycznie, miałam rację – przez film bezczelnie przewijała się reklama pewnej przyprawy. Pojawiła się też znajoma margaryna i kilka innych “smaczków”. W napisach końcowych wyświetliło się logo sponsorów i wszystko stało się dla mnie jasne.
Z zainteresowaniem obejrzę podczas następnych wizyt pozostałe odcinki, by w ramach zabawy “upolować” reklamowane produkty. Nie przypuszczałam, że wyłapywanie z jakiegoś tandetnego serialu kadrów z lokowaniem produktu może być tak pasjonujące. Bardziej, niż opowiadana historia i perypetie miłosne bohaterów, hehe.
I tak sobie myślę… Czy to było celem powstania tego serialu? Perfidne przemycanie treści reklamowych w tle. Niby od niechcenia, a tak naprawdę stanowiące kwintesencję nakręcenia serialu mającego kilkadziesiąt odcinków (zdążyłam już przeczytać, że wyprodukowano pięć sezonów). W sumie, niesamowicie sprytny zabieg. Ludzie oglądają w telewizji reklamę przerywaną przez inne reklamy i pewnie nie zdają sobie nawet z tego tak do końca sprawy. Czy podobnie jest w przypadku innych polskich seriali?
Jesteśmy bombardowani przez media szumem informacyjnym. Wszędzie wciskają nam reklamy i robią podprogowe pranie mózgu. Bylebyśmy daną markę zapamiętali i, przemieszczając się w markecie między regałami, automatycznie chwytali po produkty ze znajomym logo… Hmm, ale zaraz, skąd ja znam ten serek/soczek/przekąskę?!
Nie dzieje się tak wyłącznie z polskimi serialami, również amerykańskie superprodukcje to jeden wielki billboard reklamowy. Weźmy za przykład ostatni film o Jamesie Bondzie – Skyfall. Przez ekran co chwilę przewijają się w nim urządzenia marki Sony. A do tego najsłynniejszy agent świata zaczął popijać piwo Heineken, bo taki akurat kontrakt został podpisany między producentem kinowego hitu a browarem, który, powiedzmy sobie szczerze, jakimś szczególnym wyznacznikiem luksusu jednak nie jest. Pasuje do wizerunku 007 jak pięść do nosa (gdzie się podziało martini?!).
Najbardziej zagrożone tymi wszystkimi reklamami są dzieci, szczególnie te poniżej siódmego roku życia. One jeszcze nie są w stanie w pełni rozgraniczyć tego, co prawdziwe, a co bajkowe, wymyślone. Zaczarowane lalki czy superbohaterowie ratujący świat są w telewizji pokazywani jako ich najlepsi przyjaciele, których koniecznie trzeba mieć na półce. Idąc pobawić się z koleżankami i kolegami z podwórka, dziecko musi żuć pewną znaną gumę, bo przecież wszyscy ją mają – “mam i ja”. Jeśli nie mam, to nie należę do grupy. Jestem wykluczone – “to gorsze”.
Nachalna reklama nie istnieje wyłącznie w telewizji. Wystarczy sięgnąć po pierwszy lepszy kolorowy magazyn. Te wszystkie kobiece pisma typu Joy czy Hot służą tylko i wyłącznie temu, by napędzać konsumpcję, by wzbudzać żądzę posiadania danego produktu wśród kobiet pięknych, młodych, modnych, zawsze na czasie.
Naprawdę niewiele jest sensownych magazynów kobiecych, które nie są jednym wielkim obrazkiem. Na większość z nich składa się dużo kolorowych zdjęć, mało treści. Sama ograniczam się do przeglądania kilku zaledwie tytułów, które kupuję sporadycznie, chociaż i one niepokojąco zmierzają w kierunku zidiocenia. Co druga, trzecia strona to reklama i to akurat nawiązująca do artykułu zamieszczonego na sąsiedniej stronie. Cóż za przypadek.
I żeby nie było, panowie – Wasze czasopisma wcale nie są lepsze. Przekartkowałam sobie niedawno kilka egzemplarzy męskiego magazynu i widzę tę samą tendencję, tyle że u Was zamiast reklam produktów spożywczych, torebek będących hitem sezonu i kosmetyków są przeważnie reklamy suplementów na mięśnie ze stali, preparatów gwarantujących dobrą kondycję seksualną, całe szpalty prezentujące drogie telefony i inne gadżety elektroniczne.
Myślę sobie o tym wszystkim i cieszę się, że nie oglądam telewizji od bardzo, bardzo dawna. Jeszcze nim trafiłam na studia, odbiornik był dla mnie już tylko gratem stojącym w salonie, którego omijałam z daleka. Jest to niezaprzeczalna oszczędność czasu oraz… Pieniędzy. I to nie tylko ze względu na brak abonamentu.
Podczas ostatniego niedzielnego obiadu u rodziców (telewizor grał w tle, a jak!) zdałam sobie sprawę, o ilu to wspaniałych specyfikach nie mam bladego pojęcia! O ja biedna, żyję w błogiej niewiedzy, że cierpię niepotrzebnie na tak dużo dolegliwości, na które przecież setki firm farmaceutycznych ma dla mnie gotowe antidotum… 😉
Przyjrzyjcie się bacznie Waszym ulubionym serialom. Jeśli wyłapiecie podczas oglądania jakieś lokowanie produktu – bądźcie z siebie dumne. Oglądając świadomie, nie dacie się zapędzić w pułapkę sterowanego konsumpcjonizmu i kupicie to, co naprawdę potrzebujecie, a nie to, co wydaje się, że jest Wam potrzebne…
P.S. Jeśli podczas czytania wstępu do tego wpisu otworzyłyście na osobnej zakładce google i szukałyście, czym jest Power Slim Active i jeździec fitness, to być może właśnie odnalazłam swe powołanie – powinnam zajmować się product placementem! 😉 Jest dla mnie jakieś światełko nadziei w tym ciemnym tunelu sztuczek marketingowych! 😉
Ano pewnie! Każdy polski serial jest przesiąknięty product placementem i niestety w ogóle nie wychodzi to subtelnie, w przeciwieństwie do produkcji zagranicznych, gdzie naprawdę trzeba być czujnym, by zorientować się, że właśnie proponują nam produkt. I tak – po to przecież seriale powstają – żeby zarabiać.
Ja też mam takie hobby – wyłapywanie reklam produktów w polskich serialach 🙂 Przykładowo – cały poprzedni sezon Prawa Agaty to była promocja Sony Xperii Z1 (w tym sezonie ma już iphone’a) oraz soków cappy. W rodzince.pl promowali Almę, teraz Lidla, a ostatnio nawet razowy kwas chlebowy. Największa przeciwniczka mieszanek przypraw – Magda Gessler, w kuchennych rewolucjach korzysta przecież z Prymatu. W serialu 2XL najzdrowsze w diecie były mrożonki Hortex…
i mogłabym tak wymieniać i wymieniać 🙂
Na dokładkę – krótka kompilacja jako przykład 😉 https://www.youtube.com/watch?v=hDYVz1-t5KY
Lokowanie produktu nie jest niczym złym. Taka forma reklamy znana jest od dawna i stosowana jest nie tylko w tv, ale też w internecie. W sieci lokowanie produktu powiązane jest ściśle z marketingiem szeptanym. Umiejętnie poprowadzona kampania pomoże wypromować produkt czy usługę. Informacja dotrze do klienta – i „pójdzie dalej w świat”. My wiemy jak prowadzić takie kampanie. Nasza firma Escreo, prowadzi je dla wielu klientów. Wiemy jak zachęcić ludzi do reakcji, a nasi klienci mają szansę dotrzeć do nich bezpośrednio. Pomagamy tworzyć wizerunek marki w sieci, a to bardzo ważne w dzisiejszych czasach.