Minął nam rok 2015… Zdecydowałam się jeszcze wrócić na krótko do tematu podsumowań, nie będę jednak kontynuować go w duchu ostatniego wpisu. To raczej podsumowanie dotyczące jednej sfery mojego życia, która uległa znacznemu zachwianiu i czego konsekwencje mocno dają się mi we znaki. Tak, tym razem nie będzie o sukcesach. Skupię się na jednym noworocznym postanowieniu, które koniecznie chcę zrealizować. A brzmi ono: wróć do wewnętrznej równowagi.
Przed paroma dniami znalazłam w artykule Trudna sztuka leniuchowania fragment, który był ostatecznym impulsem do powstania tego wpisu:
Jak pisze Ulrich Schnabel, autor książki “Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”, nicnierobienie to są te godziny, kiedy zamiast gonić za pieniędzmi, karierą czy sukcesem, staramy się dotrzeć do samych siebie.
W poprzedniej notce stworzyłam listę swoich sukcesów i tych rzeczy, których nie udało mi się sfinalizować. Lista ta uświadomiła mi, ile czasu i energii włożyłam w realizację zeszłorocznych postanowień. I że w tym wszystkim zabrakło mi czasu właśnie na nicnierobienie – poznawanie siebie, wyciszenie myśli, złapanie oddechu, głębszą refleksję.
Z ciężkim westchnieniem muszę przyznać, że w swoich perfekcjonistycznych dążeniach doprowadziłam się do takiego stanu, że po drodze uleciał gdzieś mój wewnętrzny spokój. Najpierw intensywne prace nad książką i kilkoma projektami, a więc wzmożona praca intelektualna. Do tego normalny etat i nowa, bardziej wyczerpująca i odpowiedzialna praca od października. W międzyczasie trzymała się mnie wciąż podświadoma obawa, że nie mogę cały czas siedzieć przy biurku, to w pracy to w domu, ze wzrokiem wbitym w ekran monitora komputerowego, że trzeba gdzieś wyjść i trochę się poruszać, dbać o dobrą kondycję, by nie odbiło się to negatywnie na zdrowiu.
Doszła też rzecz, o której na łamach bloga nie wspominałam, a o której napomknęłam na Facebooku – mój ojciec wznowił działalność gospodarczą i po ponad roku przerwy ponownie uruchomił swój zakład mechaniki pojazdowej. Jako że nie zna się kompletnie na marketingu internetowym, pozycjonowaniu itp. aspektach promowania swojej działalności w sieci, wzięłam to na klatę i stworzyłam mu stronę-wizytówkę: mechanika.glogow.pl, przejęłam też wszystkie działania reklamowe.
Efekt takiego życia na pełnym “flow” przez ostatnie miesiące dopadł mnie na koniec roku 2015 z brutalną siłą. Rozdrażnienie, huśtawki nastrojów, uczucie ścisku w żołądku bez wyraźnej przyczyny. Zwątpienie, czy to co robię ma w ogóle sens, katowanie się ponurymi przemyśleniami, kłopoty z zasypianiem, wielokrotne budzenie się w nocy, brak energii i siły, by rano wstać. Już nie wstaję przed 6, by pójść na siłownię czy pobiegać. Od paru tygodni sukcesem jest, jeśli zrzucę się z łóżka przed 7.30.
Zawsze staram się być profesjonalna i dopiąć wszystko na ostatni guzik, ale o ile dużo wymagam od innych – najwięcej zawsze wymagam od siebie. I bardzo trudno przychodzi mi traktowanie siebie z większą wyrozumiałością, z wybaczaniem sobie potknięć. Z jednej strony to bardzo motywujące podejście. Sprawia, że stawiam sobie coraz wyżej poprzeczkę i się rozwijam. Ale z drugiej strony grozi tym, że człowiek nigdy do końca nie jest z siebie zadowolony. Panuje wieczny stan “z czego się cieszyć, mogło być lepiej, gdybyś…”
Ostatnio wpadła w moje ręce książka “Kobiety, które myślą za dużo” Susan Nolen-Hoeksema. Czytając tę książkę miałam nieodparte wrażenie, że traktuje ona właśnie o mnie, że należę do tych kobiet, które mają tendencję do chorobliwego martwienia się na zapas. Do rozpamiętywania swoich porażek, analizowania setek alternatywnych scenariuszy…
Teraz z tym walczę. Szukam ponownie wewnętrznego spokoju. Wracam do sprawdzonych metod z innej publikacji pt. “Odpuść sobie!”, którą przecież jeszcze nie tak dawno sama polecałam w tym wywiadzie. Postanowiłam też bliżej zaznajomić się z metodami stosowanymi w ramach tzw. treningu uważności – mindfulness. Może odrobina medytacji ujarzmi moje rozganiane myśli i rozdygotane emocje.
Dziś po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie zrobiłam nic konstruktywnego. No, nie licząc może tej notki blogowej, choć i tak jest ona dość nietypowa. Pół dnia przespałam, drugie pół przeleżałam z książką, popijając herbatę. Nie odpisałam na żadne maile. Nie uzupełniłam arkusza z budżetem domowym. Nie zrobiłam obiadu. W domu panuje bałagan, ale stwierdziłam, że nie kiwnę dziś z jego powodu nawet palcem. Odetchnęłam z ulgą i czuję się naprawdę zrelaksowana.
Jaką nauczkę przyniósł dla mnie ze sobą miniony rok? Na pewno to, że nikt nie jest robotem. Niby oczywisty fakt, o którym jednak w tym pędzącym świecie łatwo można zapomnieć. Nie da się w nieskończoność dorzucać sobie nowych obowiązków, nie odejmując czegoś w zamian ze swojej listy to-do, bo doba ma tylko 24 godziny. Czasem trzeba powiedzieć sobie STOP. Nie należy się eksploatować do granic, bo prędzej czy później przyjdzie moment, gdy człowiek pęknie – ciało lub umysł się zbuntują. Dlatego wrócenie do wewnętrznej równowagi i spokoju to dla mnie główny cel na 2016 rok.
W dzisiejszych czasach trudno oderwać się od obowiązków i natłoku zadań do wykonania. Kiedyś ludzie żyli w bardziej naturalny sposób. Obecnie wielu ludzi za punkt honoru stawia sobie osiągnięcie jakiegoś celu, chce więcej zarabiać, odnieść sukces, polepszać już posiadane umiejętności i zdobywać nowe. Poza tym uważam, iż w coraz większym stopniu zdajemy sobie sprawę z upływającego czasu i tego jak wiele mamy do zrobienia. Trudno z takim nastawienie zmienić dotychczasowy tryb życia i postawić na wypracowanie wewnętrznej harmonii, osiągnięcie spokoju i spójności. Jednak każdy dochodzi, w którymś momencie do granic swoich możliwości i dopiero wtedy uświadamia sobie, że musi coś zmienić. Pytanie w jak wielu przypadkach przełoży się to na rezultaty, a w jak wielu przypadkach na samym zdawaniu sobie sprawy z potrzeby zmian, się skończy?
Najzabawniejsze w całej tej współczesnej gorączce jest to, że teoretycznie komputeryzacja i automatyzacja miały ludzi odciążyć z pracy – a tak naprawdę tej pracy nam dodały… Bo skoro coś, czego zrobienie jeszcze kilkanaście lat temu zabierało człowiekowi, dajmy na to, 6 godzin, dziś zajmuje godzinę – to może da się wycisnąć jeszcze więcej…?
Gdy zaczęłam czytać Twój wpis, od razu pomyślałam o książce, którą swego czasu polecałaś u mnie na blogu.
Z tym odpuszczaniem sobie to generalnie kobiety mają szczególnie często problem – tak przynajmniej wynika z moich obserwacji. Sama nie jestem wyjątkiem, wciąż muszę sobie o tym przypominać…
Też zrobiłam sobie małą-dużą refleksję z racji końca-początku roku. Przewrotnie zamiast tworzyć listę celów na kolejny rok, zaczęłam od spisanie tego wszystkiego, co zrobiłam w minionym. Spisałam wszystko, co było dla mnie ważne, nawet jeśli były to rzeczy małe. I tak oto z tych małych i dużych działań powstała naprawdę długa lista. Jestem z niej dumna 🙂
I to jest dobre podejście 😉 przede wszystkim odszukać jak najwięcej pozytywnych rzeczy z minionego roku. Czasem człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mu się powodzi i że ma tyle powodów do dumy 🙂
Ha, właśnie tak wyglądają u mnie ostatnie dni. Część czasu poświęcam jednak pomagając siostrze w jej esejach na studia, ale po prostu MUSZĘ to zrobić, bo deadliny lecą, a jak zostaję sama – kawa, książki, herbata, serial, blogi. Ale jakoś nie mogę wypocząć.
Szczerze mówiąc zazdroszczę postanowienia. Ja w 2015 miałem mnóstwo czasu na nicnierobienie i część z niego naprawdę dobrze spożytkowałem (choć część bezpowrotnie utraciłem). Teraz stoję przed wyzwaniem ponownego nauczenia się systematycznej pracy.
A co do leniuchowania – jeśli naprawdę chcesz nauczyć się leniuchować to nie mów sobie, że danego dnia nie wykonujesz czynności X – sam się na tym łapię wielokrotnie, że coś co do tej pory wydawało mi się pracą, tak naprawdę daje mi odetchnąć 🙂
Mnie o dziwo daje odetchnąć… Zmywanie naczyń 😉 to jest absolutnie ten moment, kiedy często do głowy przychodzi mi też wiele ciekawych pomysłów.
Trzymam kciuki! To jest świetne postanowienie 🙂
W życiu trzeba na wszystko czasu, nawet na robienie “nic”. Najlepsze jest to, że często podczas takiego nic – w głowie powstają inspiracje, przemyślenia i czasami super pomysły. Zupełnie nieświadomie. Mały efekt uboczny 😉 Taki już jest ten nasz mózg wspanialy 🙂
W nicnierobieniu nie ma nic złego, każdy z nas od czasu do czasu powinien sobie poleniuchować i nam się przyda, bo możemy na spokojnie przemyśleć zaległe tematy na które normalnie nie mamy czasu, i naszemu organizmowi.
A ponieważ wiem jak człowiek się czuje gdy ma problemy ze snem, ścisk w żołądku czy huśtawki nastrojów spowodowane bynajmniej nie przez chorobę ale przez gonitwę dnia codziennego życzę Ci być wytrwała w celu jaki postawiłaś sobie na ten rok.
Ja zacząłam odpoczywać w momencie kiedy mogłam się w pełni poświęcić prowadzeniu własnej działalności a więc już bez dodatkowej pracy na etacie. W końcu można było wieczór sobie zarezerwować na obejrzenie filmu czy przeczytanie książki a nie na siedzenie przed komputerem. Co do urlopu to też było podobnie ponieważ najwięcej czasu poświęcałam zawsze tej dodatkowej pracy zamiast gdzieś wyjechać. Ale powtarzałam sobie wtedy że jeszcze będę miała czas by odpoczywać. No i faktycznie się udało, przeszłam na swoją działalność i już nie musiałam całych 12-14 godzin przeznaczać na pracę jak było to podczas dzielenia dnia na pracę na etacie + działalność.
No i weekend – całe dwa dni wolne bez siedzenia przy komputerze!
gdy zacząłem przeglądać* Twój wpis pierwsze co mi się nasunęło… o… kolejna blogerka poszła za modą i sobie kupiła MacBooka, a przecież taki przedrożony sprzęt to dodatkowy stres i dla wielu konieczność spłaty rat… a jak się zniszczy w terenie, albo ukradną… uuu… kolejna strata
*sam jestem tak zagoniony , że dziś od dłuższego okresu mogłem sobie pozwolić na głębszą, blogową prasówkę – tak na poważnie – z moim osobistym harmonogramem chyba nie jest za dobrze
Zdjęcie stockowe 😉 jakoś nie mam pociągu do sprzętu spod znaku jabłuszka. Pracuję na kilkuletnim Asusie 😉